Chciałabym Was zaprosić na krótki wywiad z Olą Marzyńską założycielką bloga Supermanhouse http://supermanhouse.pl/ , która jak się okazało nie tylko jest mamą na pełnym etacie, ale zna język francuski , którego nauczyła się w niesamowitym miejscu w Belgii. Zachęcam do lektury ☺
Jak rozpoczęła się twoja przygoda z językiem francuskim?
Wszystko zaczęło się od liceum. To w nim, w klasie o profilu humanistycznym, zawarłam bliższą znajomość z francuskim, włoskim, łaciną i greką. I choć początkowo francuski nie wzbudził zainteresowania, szybko okazało się, że miłość nie zawsze rodzi się od pierwszego wejrzenia.
Czyli było „drugie wejrzenie”?
Zmusiły mnie do tego poniekąd okoliczności. Od koniec liceum zapragnęłam poznać trochę świata i zarobić pieniądze. To była druga połowa lat 90. Ze swoich planów i marzeń zwierzyłam się znajomym. Nie minął tydzień, gdy jedna z koleżanek – nie, wówczas dziewczyna mojego kolegi – zaproponowała mi, że pomoże mi spełnić marzenia. Zaoferowała mi wyjazd w charakterze opiekunki starszej osoby. Praca czekać miała na mnie w Belgii. Do dziś zastanawiam się, jak to się stało, że nasi rodzice, tak ostrożni i wyważeni nie sprzeciwili się wówczas temu szalonemu wówczas pomysłowi. Przecież ja nawet nie znałam tej dziewczyny, nie wspominając o rodzinie, do której miałam jechać. Dla zorientowanych, było to kilkanaście miesięcy po sprawie Marca Dutroux… Opatrzność jednak czuwała nade mną… I tak, w chłodny lipcowy ranek, po kilkunastogodzinnej jeździe autokarem, wylądowałam w Liege… Rzucona na głęboką wodę, gdzie wszyscy mówili po francusku albo… flamandzku szybko musiałam nauczyć się radzić sobie w nowych warunkach. No i okazało się, że lekcje w liceum, na których zmagałam się z francuska gramatyką nie pójdą na marne…
Dawałaś sobie radę?
A jakie miałam wyjście? Nie mogłam spakować się i wyjechać. Mój bilet powrotny był dopiero na koniec sierpnia…
No, ale francuski nie był ci obcy, więc nie było tak źle…
Rzeczywiście, z francuskim byłam obeznana… teoretycznie. Znałam odmianę czasowników, umiałam na pamięć trochę dialogów. No i miałam słownik, który zawzięcie wertowałam. Jednak największym problemem była blokada. Nie byłam w stanie mówić, bo świadomość popełniania błędów była obezwładniająca. Na szczęście hamulce z dnia na dzień popuszczały, a ja, łamiąc sobie język i skazując rozmówców na cierpienie, wydobywałam z siebie coraz więcej słów.
Co ci ułatwiało naukę?
Tak naprawdę to brak czasu na ciągłe zerkanie do słownika. Nie da się być wciąż wśród ludzi i normalnie funkcjonować z nosem utkwionym w książce. Z czasem, gdy brakowało mi jakiegoś słowa, po prostu opisywałam je. Prosiłam też rozmówców, by mi mówili, jak powinno brzmieć. A ponieważ trafiłam do naprawdę fantastycznej, ciepłej rodziny, wszyscy chętnie mi pomagali.
Czy przypominasz sobie jakieś zabawne sytuacje związane z językiem francuskim? Mam na myśli grę słów, przejęzyczenia itp.?
Było ich mnóstwo. Chyba trzy z nich najbardziej zapamiętałam. Jedna zdarzyła w pierwszych miesiącach. Do pani Godin (mojej pracodawczyni, a potem i przyszywanej babci) często przyjeżdżały dzieci z wnukami. Przed jedną z wizyt zaproponowałam, że upiekę ciasto – szarlotkę. Opowiadałam jakie to pyszne ciasto, pełne aromatycznych jabłek. Jednak pani Godin nie była przekonana i z niedowierzaniem pytała, czy na pewno będzie dobre… Cóż, dopiero po upieczeniu go dowiedziałam się, że w niezwykle przekonujący sposób udowadniałam, że szarlotka z pachnącymi ziemniakami będzie w sam raz na odwiedziny wnuków. Pomylić pomme z pomme de terre – błahostka;)
Kolejna sytuacja też miała miejsce w kuchni. Opowiadałam małym dzieciom, że nie można wyrzucać okruszków, że lepiej nimi nakarmić… cebule. Wyraz twarzy dzieciaków – bezcenny. Mój zresztą też, gdy uświadomiłam sobie, że pomyliłam cebulę z ptakami (oignons czy oiseaux – co za różnica).
Jednak najbardziej spektakularna i taka, która przyprawiła mnie o ciary na plecach zdarzyła się kilka lat po pierwszym wyjeździe, gdy spodziewałam się wizyty znajomego francuskojęzycznego pisarza… Zadzwonił do mnie z Luxemburga i przekazał mi informacje, że za dwa dni przylatuje do mnie „avec Swiss air”… zrozumiałam nieco inaczej… „avec six soeurs”… Do dnia przylotu żyłam w niemałym stresie…
Mieszkałaś w przepięknym chateau, przebywałaś po kilka miesięcy w roku, przez tyle lat, z bardzo ciekawymi osobami…
Rzeczywiście, to, co przeżyłam w Belgii, w uroczym Trois-Ponts, to, co mnie spotkało w czasie tych lat, gdy spędzałam wszystkie możliwe wolne dni w roku, było niezwykłą nauką i szkołą życia. Miałam wielkie szczęście spotkać wyjątkowe osoby. Moja gospodyni była osobą z wyższych sfer (opowiadała mi, jak kiedyś przyjmowała w swoim domu króla). Nauczyła mnie wielu rzeczy, których dziś uczą się adepci sztuki dyplomacji. Specjalnie po to, bym nabrała wprawy organizowała zasiadane przyjęcia, czwartkowe spotkania przy brydżu, czy leśne pikniki. Zabierała mnie do restauracji i opowiadała, opowiadała i opowiadała. A ponieważ mogłam jej słuchać godzinami, czas płynął nam bardzo miło. Spotkania z nią i jej rodziną były dla mnie jak dotknięcie wielkiego świata. A ten świat czasem i do mnie niespodziewanie przychodził… Któregoś dnia, wracając pociągiem z Liege, poznałam kongijskiego pisarza i poetę – Kama Kamanda (to właśnie on miał przylecieć z „sześcioma siostrami”).
Belgia, tamci ludzie, wśród których przebywałam, stali się moją druga rodziną. Fantastycznie czułam się tam i czekałam z niecierpliwością na kolejne wyjazdy. Poznałam tam zwyczajne życie, ale też spróbowałam życia wyższych sfer.
Czy warto podejmować takie wyzwania, jak praca w obcym kraju, bez obecności rodaków?
Mój wyjazd przypadł na lata 90. To były zupełnie inne czasy… Nie latałam do Belgii samolotem, wtedy jeździło się autokarami… pełnymi Polaków☺ Wówczas nie zastanawiałam się, czy warto podjąć takie ryzyko, po prostu chwytałam byka za rogi i korzystałam. Wyzwaniem była tęsknota. Bo choć jeździłam tam na 2-3 miesiące, na początku, gdy mój francuski nie pozwalał mi na swobodną komunikację, brak bliskich dawał mi się mocno we znaki. Potem, gdy język obcy przestał być obcy, nie miałam już tego problemu.
Które miejsca w Belgii zrobiły na tobie największe wrażenie?
Największe wrażenie zrobiły na mnie nie tyle miejsca, co wydarzenia, sytuacje, ludzie. Przejmujące było dla mnie to, z jakim szacunkiem odnoszono się do królowej Fabioli i jej zmarłego męża, króla Badounin. On był ukochanym Królem Belgów, niemal świętym, a ona była Matką Belgów. W każdym domu, w którym przez te lata byłam, widziałam ich zdjęcia. Dlatego zrozumiałe było to, że na każde państwowe święto w oknach powiewały państwowe flagi.
Pamiętam też belgijski kościół. Księdza – uśmiechniętego – witającego każdego ze swoich parafian. Wyobrażacie sobie, że podczas mszy przywitał moich rodziców, którzy kiedyś przyjechali wraz ze mną? To musiało mi zostać w pamięci.
W zakamarkach serca i duszy zostało wiele miłych chwil. Pozostały głosy, uśmiechy i twarze ludzi, dzięki którym to był tak szczególny czas.
Comments are closed.